O zwycięstwach polskich skoczków, czyli jak do tego doszło?

0
1800

Miło patrzy się na sukcesy, jakie odnoszą polscy skoczkowie narciarscy. Nawet dziś, jeszcze przed lotami w Planicy, można łatwo podsumować sezon jako jeden z najlepszych w rodzimej historii tej dyscypliny. Wiadomo, że drużynowe zwycięstwa naszych „Orłów” to sukces bez precedensu: nie tylko złoty medal na mistrzostwach świata w Lahti, ale i Turniej Czterech Skoczni oraz poszczególne zwycięstwa pucharowe w drużynie… Nadto świetne wyniki indywidualne zawodników, którzy jeszcze rok czy dwa  temu spadali z progu, mogą nastrajać kibiców wyjątkowo optymistycznie.

 

 

Skąd wziął się taki postęp, zapytalibyśmy. Jak to się stało, że drużyna – jakby całkiem odmieniona – nie daje w boju o medale najmniejszych szans rywalom, a tacy skoczkowie jak Piotr Żyła, Maciej Kot czy Dawid Kubacki wspinają się nagle na szczyty swych umiejętności? Jaka cudowna siła otworzyła im skrzydła?

Przeciętny kibic udzieli natychmiastowej odpowiedzi: ten cud nazywa się Stefan Horngacher. Austriacki trener, dotąd bez szczególnych sukcesów w roli szkoleniowca a przedtem zawodnika, odnalazł klucz do polskiej drużyny – oraz każdego skoczka w jej składzie. Jedni mówią o jego doskonałym warsztacie technicznym, inni o zdolnościach psychologicznych i dobrym podejściu do podwładnych. Horngacher, zawsze skromny, mówi, że to jego chłopcy (a nie on sam) zdobywają medale – zaś w przygotowaniach ogromną rolę jego partnerzy, cały fachowy team.

Pewnie jest tak, że sportowa drużyna – jak każdy zespół ludzi – by osiągać sukcesy, potrzebuje odpowiednio dobranego przywódcy. Władza, umiejętność kierowania, to szczególny dar. Talent, niemal identyczny z predyspozycjami sportowymi. Pewnie splatając ze sobą szereg czynników udało się wypracować taki rodzaj relacji między każdym poszczególnym zawodnikiem a trenerem, że owoce tej szczęśliwej kombinacji oglądamy na ekranach telewizorów przez cały sezon. Ale zdaje się, że chodzi nie tylko o to.

Osiągnięcia polskich skoczków narciarskich, podobnie jak ostatnie sukcesy naszej lekkiej atletyki, to efekt wieloletniego działania przyjętych wcześniej rozwiązań systemowych. Inwestuje się pieniądze, tworząc w klubach specjalne zasady wyszukiwania młodych talentów, opracowywania właściwych metod szkolenia (niestety, z bazą treningową w Polsce jest od dawna kłopot) – oraz sposobów wsparcia ekonomicznego, zakupów sprzętu czy organizacji pracy i życia sportowca w dyscyplinie, która może zagwarantować sukcesy. Małyszomania, sukcesy naszych „ciężkich” lekkoatletów, dobra promocja: to wszystko wpłynęło na rozwój dyscyplin, w których teraz odnosimy sukcesy…

Zdaje się, że Polska jest zbyt biednym krajem, by z publicznych subsydiów zapewnić równomierny postęp we wszystkich dyscyplinach sportowych. Przyjęta zasada, że lepiej obdarzamy sporty „medalodajne” nie podoba się każdemu (protestują, co zrozumiałe, przedstawiciele dyscyplin mniej popularnych) – ale takie są koszta działania systemu, w którym władza chętniej dokłada z publicznej kiesy tam, gdzie może później ogrzać się w cieple odniesionego sukcesu.

Zamiast więc kopać się z koniem lepiej chyba, z pozycji kibica, cieszyć się tym co mamy. A dzieje się całkiem nieźle. Kończą sezon skoczkowie, ale na stadionach lekkoatletycznych zabawa po wyjściu z hali dopiero się zaczyna. Możemy być spokojni o losy naszych (coraz dzielniejszych) piłkarzy, z wysokiego poziomu nie spadnie raczej męska siatkówka, przed poważnym zadaniem wyjścia z kryzysu stoją działacze naszego handballa. Całkiem nieźle radzą sobie Biało-Czerwoni w sportach walki czy dyscyplinach motorowych. I tak dalej… Polskim kibicom nie powinno w tym roku zabraknąć atrakcji.

Remigiusz Mielczarek

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Prosimy wpisz swój komentarz!
Prosimy podaj swoje imię tutaj.