Odwlekaliśmy ten moment przez kilka ostatnich lat, ale stało się. Po raz pierwszy od dawna reprezentacja Polski w piłce ręcznej mężczyzn pojechała na duży, międzynarodowy turniej w totalnie odmłodzonym składzie. Od razu też zebrała solidne baty, nie wyszła z grupy eliminacyjnej rozgrywanego we Francji czempionatu globu, zbierając wściekłość radykalnych kibiców krajowego handballa. Koniec złotej epoki stał się faktem.

Jak to się stało, pytają ci rozjuszeni, że na wielką światową imprezę nie jedzie nagle około dwudziestu najlepszych graczy… To fakt – jednocześnie, dosłownie w tym samym czasie, z gry w biało-czerwonych barwach zrezygnowało kilku dotychczasowych filarów. Sławomir Szmal, Bartosz Jurecki, Krzysztof Lijewski czy Karol Bielecki to gracze, których mimo zaawansowanego wieku chciałaby mieć w składzie każda licząca się drużyna piłki ręcznej. Inni natomiast, w dość osobliwej jedności, zgłosili kontuzje. O ile przypadek Mariusza Jurkiewicza (którego dosłownie w ostatnich sekundach wywalił ze światowego turnieju uraz barku) da się racjonalnie wytłumaczyć – kontuzje innych, jak Piotr Wyszomirski czy Kamil Syprzak, wydawały się wszystkim zaskakujące. Przed pierwszym spotkaniem (z Norwegią, na inaugurację mistrzowskich zawodów) trener Talant Dujszebajew miał do dyspozycji zaledwie czterech piłkarzy – Krajewski, Daszek, Jachlewski, Chrapkowski – którzy, w różnym stopniu, mieli już doświadczenie na poważnych imprezach w narodowych barwach. Pozostali to same młokosy, którzy dotąd w kadrze zaliczali ledwie epizody.

Polska weszła w turniej z najniższą średnią wieku zespołu, niespełna 25 lat. Niemcom, w rozgrywanym na naszej ziemi czempionacie europejskim, odmłodzenie zespołu zapewniło rok temu zwycięstwo… Nasi polegli szybko. Jedno zwycięstwo, z półamatorską Japonią, nie wystarczyło do wyjścia z grupy. Walka przez pięćdziesiąt minut z nieświadomą formy rywala Norwegią czy bojowa postawa przeciw, grającej na pół gwizdka, Francji – to za mało, by występ biało-czerwonych na mistrzostwach świata we Francji ocenić pozytywnie.

Czas, w którym trener Bogdan Wenta tworzył, by potem zachwyca kibiców, złotą polską drużynę, musiał dobiec końca. Tak jak kończą się wszystkie genialne sportowe formacje, gdy bezlitosny czas zabiera siły ludziom je tworzącym… Dla kibiców, ale też głównie dla krajowych fachowców z branży, oczywistym stało się pytanie: kto po nich. I wszyscy od dawna powtarzali, że obecne pokolenie starych mistrzów nie da się łatwo zastąpić. Mówiono, że nie ma takiego giganta, który – jak Karol Bielecki, nawet po druzgocącej kontuzji – jest w stanie wyskoczyć na dwunastym metrze nad blok rywali tak, że petarda niemal rozrywa siatkę… Wszyscy wiedzieli, że geniusz Sławomira Szmala, poparty gruntowną, solidną wiedzą na temat każdej drużyny przeciwnika, to wartość, na którą pracuje się latami.

Pytano, czy ligowa dominacja dwóch zespołów, z Kielc i Płocka, tworzy wystarczający kapitał personalny, by narodową drużynę zasilić odpowiednio przygotowanym narybkiem. Francuski turniej pokazał, że zaplecze jest słabe. Nie jest w stanie nawiązać walki z najlepszymi drużynami świata. Coś jest nie tak z systemem, na którym oparto przemianę pokoleń.

Należy zapytać, czy rewolucja w polskiej drużynie musiała przypominać upadek bomby atomowej. Pewnie lepiej byłoby zrobić ją stopniowo, mieszając rutynę z młodością. Są tylko dwa argumenty przemawiające za radykalnym odmłodzeniem kadry, właśnie teraz. Po pierwsze, trener otrzymał zadanie zbudowania ekipy na olimpiadę w Tokio. W 2020 roku korpus naszych doświadczonych gwiazd naprawdę nie byłby już w stanie, biologicznie, walczyć jak równy z równym z największymi rywalami. Po drugie: skoro już ci spośród doświadczonych, którzy z powodu kontuzji grać nie mogą, zwolnili na turnieju miejsce dla młodych – to wykorzystajmy sytuację, ogrywając świeże kadry. Niech się szkolą, skoro mistrzostwa i tak są przegrane. W końcu dla nich każdy mecz z renomowanym rywalem będzie teraz na wagę złota.

Sęk w tym, że podobną argumentację najtrudniej przedłożyć kibicom. Oni czekają na sukcesy, przyzwyczajeni do określonego poziomu, na którym przez ostatnie lata grała polska drużyna ręcznych gladiatorów. Dla kibiców problemy systemowe (kontuzje, brak zaplecza, wymuszona rewolucja) nie mają najmniejszego znaczenia. Zwycięstwa mają być, bo skoro dotąd były, to fachowcy od krajowego Związku Piłki Ręcznej w Polsce mają robić tak, żeby się kibic nie musiał denerwować. Ale kto ma teraz zadowolić fanów? Tomasz Gębala, słynny już „Rudy”, zdradzający talent do konkretnych rzutów z drugiej linii? A może zdolny bramkarz, Adam Morawski, który w niedalekiej przyszłości będzie w stanie zastąpić wybitnego „Kasę”? Pewnie tak, ale na razie to wciąż za mało, by nasza reprezentacja skutecznie biła się o medale ważnych imprez. Dziś świadomi jesteśmy, że tym chłopakom potrzeba doświadczenia – a naszym trenerom rozsądnej selekcji, by czas, jaki pozostał do igrzysk, nie został zmarnowany.

Remigiusz Mielczarek – dziennikarz, sprawozdawca sportowy, PR-owiec, rzecznik, konferansjer, muzyk, dyplomowany spiker stadionowy, bloger… Barwna postać środowiska łódzkiej polityki, kultury i sportu. Kibic wszystkich narodowych reprezentacji, założyciel lub współtwórca repertuarów takich zespołów rockowych jak Sacriversum, Artrosis, Electric Chair czy Triagonal. Spiker drużyny kobiecej siatkówki KS Grot Budowlani Łódź, wcześniej m.in. piłkarzy Widzewa. Zdobywca nagrody Marszałka Województwa Łódzkiego dla najlepszego dziennikarza kulturalnego 2013 roku. Członek Klubu Dziennikarzy Sportowych.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Prosimy wpisz swój komentarz!
Prosimy podaj swoje imię tutaj.