Każdą kolejną płytę postrzegam jako ścieżkę rozwoju. Swoją i zespołu. Rozmowa z Tatvamasi

0
566

Lubelska formacja Tatvamasi właśnie wydała swoją najnowszą płytę „Etad Vai Tad”. To wycinek długiej sesji, jaką członkowie zespołu odbyli z wokalistką Martą Grzywacz oraz trębaczem Piotrem Domasiewiczem. Efektem tych działań, mimo dużej dozy spontaniczności, jest dość sugestywna i frapująca opowieść, której nie brakuje dopowiedzeń – te pozostają w sferze domysłów odbiorcy. O szczegółach opowiedział mi prowodyr grupy – gitarzysta Grzegorz Lesiak.

 

 

 

MM: To jest Tym, a Tym jest To, czyli „Etad Vai Tad”, to wasze (popraw mnie proszę, jeśli się mylę) szóste wydawnictwo. Zastanawiam się, czy nie powinno mieć podtytułu „Carpe Diem”?

GL: To dokładnie siódma nasza płyta nie licząc EP-ki. Tytuł „Etad Vai Tad” odnosi się raczej do chwili, w której stoisz, siedzisz lub leżysz i nie wiadomo skąd nawiedza cię COŚ. Myśl, pomysł, idea… Canetti pisał: „Inspiracja jest ślepa i byle drobiazg może ją rozpalić”. Tak bawiłem się w skojarzenia, wybierając docelowe utwory z całej sesji na tę płytę. Ta sanskrycka formuła zadziałała na nie w jakiś specyficzny sposób. Jakby wszystko było normalnie, a jednak nogi same unosiły się nad ziemią. Wiesz, chodzi o ten moment, który można tylko poczuć. Jeśli go nie doświadczysz, trudno to wytłumaczyć i opisać. ‘Carpe Diem’ odbieram bardziej przyziemnie i dotyczy dla mnie innego stanu świadomości. Dotyczy płytszych pokładów, a ja bardzo głęboko nurkowałem wtedy.

MM: Ten materiał zarejestrowaliście w 2019 roku. Czemu ukazał się dopiero teraz?

GL: Tak, sesję zorganizowałem 30 listopada i następnego dnia tj. 1 grudnia, zagraliśmy w tym składzie dodatkowo koncert, który również zarejestrowałem. Zrobiłem to w ramach stypendium, jakie dostałem na ten projekt od Prezydenta Miasta Lublin. Materiał dojrzewał długo z kilku powodów. Po pierwsze – zarejestrowaliśmy bardzo dużo muzyki i trudno mi było wybrać z prawie 150 minut materiału utwory, które byłyby dla mnie na tyle spójne, aby wypuścić z tego płytę. Miałem za dużo opcji, a na coś musiałem się zdecydować. Więc słuchałem surowego miksu, myślałem i robiłem sobie przerwy i znowu wracałem do tego… To trwało cały 2020 rok. W międzyczasie wydaliśmy płytę „The Third Ear Music”. Następnie czekałem na docelowy miks, co też trwało długo, gdyż postanowiłem w ogóle nie cisnąć z terminami. Doszło do tego, że mimo, iż fizycznie płyta była gotowa pod koniec roku 2021, ze względów zdrowotnych (również) nie zdążyliśmy zrobić premiery.

MM: Skoro materiału jest tak dużo, mogliście to wydać na dwóch krążkach np. w odstępach czasu

GL: Niby tak, ale przemyślałem tę kwestię i doszedłem do wniosku, że aktualnie mamy na rynku tyle wydawnictw, że zarówno słuchacze, jak i dziennikarze nie są w stanie nawet części tego wciągnąć. To po pierwsze. Najważniejsze natomiast dla mnie było to, że każdą kolejną płytę postrzegam jako ścieżkę rozwoju. Swoją i zespołu. Tędy płynę. Tak staram się sterować tym okrętem, żeby nie bujać się nieświadomie po mieliźnie, tylko na horyzoncie widzieć cel, do którego zmierzam. Poza tym cały czas dzieją się w mojej głowie RZECZY, które powodują ruch nowych myśli. Skutkuje to tym, że podczas produkowania jednej płyty, co oczywiście trwa, jedną nogą i jedną płetwą jestem już gdzie indziej. Chociaż lubię też powroty, jeśli uznam, że np. coś z tego, co zrobiliśmy można rozwinąć inaczej i mam na to pomysł. Rzadko się to zdarza, ale jednak. Więc nie wiadomo, czy nie wrócę kiedyś do tego materiału, który na tę płytę teraz nie wszedł.

MM: Kluczowy w przypadku tej płyty jest udział Piotra Domasiewicza i Marty Grzywacz. Daliście sobie wolną rękę jeśli chodził o ich partie, czy były jakieś minimalne wytyczne?

GL: Gdy planowałem sesję, a było to na początku 2019 roku, chciałem napisać trochę muzyki. Natomiast wszystko się przesuwało. Piotrek był wtedy na wędrówce półrocznej, poza tym odpalił płytę z Power Of The Horns oraz startował ze swoją wytwórnią. My nagraliśmy i wydaliśmy „Haldur Bildur”, potem byliśmy w trasie. W międzyczasie zorganizowałem jeszcze improwizowane granie właśnie z Martą. I suma summarum skończyło się tak, że spotkaliśmy się z Martą i Piotrkiem, i sobie pomuzykowaliśmy. To było bardzo miłe i spokojne spotkanie. Nie było, żadnej spiny, żadnego pośpiechu. Graliśmy różne opowieści. Wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą, która zadecydowała ostatecznie o brzmieniu tej płyty, była właśnie swoboda i spontaniczność. Słuchaliśmy tego, co robi Marta i Piotrek i podążaliśmy. Czasem ja coś krzesiłem, czasem ktoś inny. I palił się płomień. Tak więc nie – nie było założeń ani wytycznych. Pełna wolność.

MM: Kluczowe wydają się dwie ostatnie kompozycje na płycie: „Shinesterś” oraz „Pepertenol”. Jak je odczytywać?

GL: Transkrypcja dowolna. Muzyka na mnie działa wtedy, gdy słuchając jej mam nowe pomysły. Widzę nowe obrazy, sytuacje. Chciałbym zaproponować właśnie takie podejście. Nie jestem przekonany do sytuacji, w której sztuka potrzebuje tłumaczenia, co artysta miał na myśli. Dlatego też wolę pozostawić słuchaczom pole manewru. To, co sobie można przy tej muzyce wyobrazić to jest właśnie prawidłowe odczytywanie kompozycji na tej płycie.

MM: Partie Łukasza w „Pepertenolu” zdają się być nieco wyrwane z kontekstu. Zarówno słowa: „Aby turbiny świata kręciły się szybciej”, jaki i te pod koniec utworu, które przypominają ujadanie.

GL: Tak, to było z jednej strony abstrakcyjne bardzo, z drugiej zaś jakimś specyficznym zestawieniem sprzeczności. Jeszcze z innej wyobrażam sobie świat, który ogarnia szaleństwo, a my ludzie w środku tego spektaklu biegamy i nie wiemy, po co i dokąd. Lubię wielopłaszczyznowość, wielowymiarowość, niedopowiedziane zdania do końca… Mogę sobie samemu wyobrazić i dopowiedzieć, co chcę.

MM: Mówisz, że każdą kolejną płytę postrzegasz jako ścieżkę rozwoju tego zespołu. Znając waszą dyskografię, odnoszę wrażenie, że możecie zagrać właściwie wszystko.

GL: Przypomniał mi się tekst dziennikarza z Radia Kraków Rafała Zbrzeskiego, który powiedział na antenie, że „jesteśmy jak kameleon”. W sensie, że każda nasza płyta jest inna, co może słuchacza za każdym razem zaskakiwać. Wydaje mi się, że można odnieść takie wrażenie, gdyż np. nie przykładamy wagi do tzw. stylu. To jest zresztą jednym z moich założeń, żeby nie stylizować naszego brzmienia na coś konkretnego, tylko eksperymentować. Moim świadomym zamiarem jest odstylizowywanie i odformianie, a nie odwrotnie. Wydaje mi się, że idąc tą drogą i eksperymentując świadomie można doświadczyć wielu ciekawych sytuacji, które często okazują się inspirujące nie tylko w naszej sztuce, ale i w życiu, czyli tam, gdzie się chodzi nogami po ziemi.

Rozmawiał: Maciej Majewski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Prosimy wpisz swój komentarz!
Prosimy podaj swoje imię tutaj.